Przejdź do komentarzy[...] absurdu__11
Tekst 12 z 12 ze zbioru: Cztery ściany
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2018-03-13
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń693

Rozdział XIII - Dyliżansowe retrospekcje

-------------------------------------------------------------

Sześciokonny dyliżans wytoczył się na autostradę. Odnalazł swój pas szybszego ruchu i ruszyli z kopyta. Obok toczyły się fiakry, czasem przeleciał pocztylion, dalej bryczki oraz furmanki. Po drugiej stronie, z rzadka śmignął jednokonny kabriolet albo rosyjska trojka. W środku jechało sześciu pasażerów.

Obok Jamesa, na kanapie zgodnej z kierunkiem ruchu, siedział pastor, przy młodej dziewczynie, może jego córce. Po drugiej nieco znerwicowany trzydziestolatek o pociągłej twarzy, z niezapaloną fajką w dłoni i drugi, nieco starszy o spokojnym wąsatym obliczu, z trzymającą go pod rękę kobietą. Była pod trzydziestkę i miała piękne, wschodnioeuropejskie rysy. Wszyscy milczeli, zerkając na współpodróżnych spod oka. Do środka wpadały głosy woźnicy, przekrzykującego się z ochroniarzem oraz jadącej na dachu biedoty. Właściciel fajki odchrząknął, wskazując otwarte okna.

— Jeżeliby to państwu nie przeszkadzało...? — Wyciągnął zapalniczkę, rozglądając się po dyliżansie, a zatrzymując na Jamesie. — Jestem Holmes... Sherlock...

— Sam chętnie zapalę za jakiś czas cygaretkę... Po panu... James Tager. — Teraz to on obejrzał się na pozostałych.

— To mój mąż, James Watson — wbrew etykiecie, śmiało zabrała głos piękność. — A ja jestem Tatiana, z domu Zajcew... — Przyjrzała się uważnie Jamesowi. — Pan naprawdę...? — Zaraz przerywając w zakłopotaniu, gdyż nie do końca opis się zgadzał. Siostra strzelca wyborowego na „Kunta-Kinte”, nie mogła wiedzieć o serii odwiedzin spa przez Jamesa, gdzie urządzono mu prawdziwą kurację odbladzającą. Zachował oczywiście smagłą twarz. Tyle że obecnie wyglądał raczej na wnuka, zabłąkanego wśród Anglików Południowca, a nie takiegoż syna. — Chodzi mi o to... Jest pan podobny...?

— Mówiono mi o tym, że jestem podobny — zgodził się James z ukłonem i wcale nieudawanym grymasem zniesmaczenia. Chociaż kłamiąc kobiecie w żywe oczy, czuł się ewidentnie głupio. — Wielokrotnie...

— A do kogo? — zapytał pastor, zaraz się reflektując. — Proszę mi wybaczyć. To jest Jenny, moja bratanica, a ja nazywam się Rudolf Banker i jestem pastorem. — Czworo pasażerów kiwnęło głowami na znak, że mu wierzy.

— Mój młodszy brat... — Tatiana odpowiadała ostrożnie, zerkając na Jamesa, uznającego właśnie, że nadarzył mu się trening mimiczny, który zapewne okaże się bardzo przydatnym w najbliższej przyszłości. — Jest marynarzem pod kapitanem Dracenem. Takim zwyczajnym, przeciętnym...

James się w duchu uśmiechnął.

„Niezły ruch” — pomyślał o Tatianie ciepło. — „Madera żywo by właśnie zaprotestował`.

— A pan Tager jest podobny do tego bosmana. Z imienia, wyglądu i nazwisko także... Takie trochę... Tego, co to Rudobrodego... I podobno miał romans z tą Snowe...? Ale tamten jest chyba nieco starszy...? — wyczekiwała.

— Z tego, co słyszałem, to akurat trudno byłoby stwierdzić — odpowiedział beztrosko James.

— A może mi pan dać autograf? — Jenny wychyliła się zza pastora.

— Ależ Jenny?! — zbulwersował się Stryj.

— Nikt mnie, jak dotąd, o coś takiego nie poprosił — zaśmiał się James. — Ale ja nie nazywam się Madera, tylko Tager. I mój autograf...

— Jestem łowczynią — wyjaśniła z zapałem nastolatka, niewiele robiąc sobie z oporów Pastora. — Najlepszą w Hrabstwie! — Podała mu bez zwłoki otwarty notatnik. — Z króciutką notką — poprosiła. A kiedy już się wpisał, z rozpędu skłoniła się pozostałym. — Słynny pan Holmes! I doktor Watson, jak mniemam...? I pani. Żona i siostra słynnych ludzi! Ale panią poproszę, także o nazwisko panieńskie! — rzuciła do Tatiany.

Przez jakiś czas, jechali w milczeniu. Żona i siostra niezbyt przy tym zachwycona.

— A coś brat mówił o tych okrętach? — przerwał je Pastor, dobijając kobietę, chociaż zapewne pomyślał, że idzie jej w sukurs. — Bo niby ta ich ostatnia bitwa... Mówią, że było ich pięciu, tych Hiszpanów, a inni twierdzą, że tylko trzech...?

— Mój papa jest oficerem — wtrąciła Jenny. — Jestem przyzwyczajona. Nawet do bardzo obrazowych opowieści...

— Hmm... No tak... — Pastor mimo wszystko, wyglądał na zakłopotanego.

— Podobno mieli branki...? Zakonnice...?

— Ależ Jenny...?!

— Brat opowiadał, że były pilnowane przez pana Madera. — Tatiana znów patrzyła na Jamesa. — I z całą pewnością musiało to być eleganckie uwięzienie, gdyż Brat mówił, że już podczas pierwszego rejsu marynarze zrozumieli, że z tym człowiekiem nie należy wchodzić w konflikty... — Była to oczywista nieprawda, ale James nie miał prawa zaoponować. Popatrzył jedynie na kobietę figlarnie i kpiąco. — No i sam osobiście, spalił hiszpańskiego inkwizytora... — dopowiedziała złośliwie, nie odpuszczając.

— Inkwizytora? — James udał prawdziwe zainteresowanie. — To chyba dobrze. Oni wszak uwielbiają stosy...

Holmes parsknął śmiechem, Watson mu zawtórował pod nosem. A James zaczął sobie przypominać, co do tego stosu doprowadziło.

----------

Ponad dwa lata ciągłych walk o drobiazgi. Ciułanie łupików z napadów na okręciki i osady, przeplatane ciągłymi wydatkami na naprawy i zaopatrzenie, a czasami, gdy już załoga była na skraju wytrzymałości fizycznej i psychicznej, także i rotacyjny ubaw. Pierwszy sygnał ku temu dał zresztą sam James.

Miał iść na zwiad w jednym z portów, dotyczący możliwości napadu czy też pokojowego uzupełnienia zapasów i do pomocy wybrał sobie kilku marynarzy. Gdy odchodzili, zapytał kapitana, czy jeśli wszystko załatwią pomyślnie, będzie mógł zostać na wysepce, na co Dracen zapytał z kolei, czy kogoś tu zna? James odpowiedział z rozpędu:

— Ależ skąd, panie kapitanie! Tak chciałbym. Może jakaś kobieta albo pobędę chwilę sam...

Na jego nieszczęście rozmowa odbywała się przy świadkach i gdy ci już skończyli ryczeć ze śmiechu, kapitan odparł, że zezwala na pozostanie, ale po dostarczeniu raportu i żeby bosman Madera wyznaczył kogoś do załatwienia sobie kobiety, żeby sam, być nie musiał.

I tak odbyła się pierwsza przepustka-balanga, której doświadczyło kilkunastu korsarzy i która, nomen omen zakończyła się wejściem w komitywę z miejscowymi złodziejaszkami, co zakończyło się z kolei wspólnym napadem na rezydencję zakamuflowanego Hiszpana i ograbieniem go ze wszystkiego, co tylko posiadał. I takimi właśnie współdziałaniami, zapełniali mozolnie ładownię, tracąc ludzi, ale także i niszcząc wrogie okręty i siedziby. Ku chwale Anglii i Jej Królewskiej Mości.

Gdy do połowy zapełniono ładownię, której wartość przekroczyła nieznacznie łupy z poprzedniego rejsu, a militarnie kilkudziesięciokrotnie, kapitan zdecydował się na powrót. I to wtedy stracili, podczas szaleńczego abordażu na blokujący ich u wrót wód brazylijskich, hiszpański okręt, ostatniego marynarza podczas tego rejsu. Dla Jamesa było to przeżyciem pamiętnym i strasznym. I co tu dużo gadać, dla pozostałych członków załogi również.

Zrzucili Meryla do morza i popłynęli do domu.

----------

Sztorm uderzył zaledwie skrzydłem i udało im się odbić i wyrwać z jego szponów, a jedynym godnym uwagi wydarzeniem był przy tym refleks Jamesa, kiedy skoczył na pomoc zaplątanemu w liny Pyttonowi. Gdyby się zawahał i spóźnił. Gdyby nie wrzasnął o pomoc i gdyby go nie posłuchano, Pytton zostałby wisielcem bez udziału Hiszpanów. Ale wyrwali się burzy bez strat i uszkodzeń i tylko wszystkich zmartwiło zepchnięcie z kursu. Prosto na szlaki żeglugowe Hiszpanów, gdzie z obciążoną łupami ładownią, niespecjalnie mieli ochotę się zapuścić. Burzę omijali kilka dni. Mijała kolejna noc.

Wachta z niepokojem wyglądała świtu, a już z duszą na ramieniu przywitała go elektryzującym wszystkich okrzykiem: „Żagiel!” — Bocianie Gniazdo nie wysiliło się nawet na dodanie: „Na horyzoncie!”, gdyż statek hiszpański dryfował ze zrąbanymi, głównymi masztami w zasięgu nie tylko ich wzroku, ale zaledwie dwukrotnej odległości zasięgu dział. I dar niebios, spotęgowany wiadomością: „Mają zakonnice na pokładzie!”

— Nie będą walczyć! — uważał Birko, pierwszy oficer po śmierci Mardocka.

Dracen się z nim zgodził i gdy zbliżyli się na odległość salwy, rozkazał oddać jeden jedyny ostrzegawczy strzał. Pocisk wylądował tuż obok rufy uszkodzonego statku, a tamci natychmiast wywiesili białą flagę.

James został jak zwykle mediatorem. Tutaj, o niesłychanie łatwym zadaniu. Kapitan, za obietnicę niezatapiania okrętu i nietykalność załogi oraz pasażerów, nawet nie starał się ukrywać, czy też pozbawiać zdobywców łupu, oświadczając z miejsca, że ci trafili na prawdziwy skarb. Oprócz zakonnic powiązano wszystkich, aby nie przeszkadzali i rozpoczął się przeładunek.

Kobiety z księdzem, zbite w ciasną gromadkę, przyglądały się temu z niepewnością. W ich oczach wyraźnie można było dostrzec niewiarę w zapewnienia korsarzy, o pozostawieniu ich na własnym okręcie. I jak się miało wkrótce okazać, słusznie. Tyle że w tym wypadku, już nie z korsarzy winy.

Pod koniec przenoszenia skarbu, ich Bocianie Gniazdo zameldowało, że zbliża się do nich hiszpański okręt, a po chwili, że idą już dwa. James podszedł wtedy do Kapitana, sugerując swój plan. Mieli godzinę, nie więcej, tamci zostali rozpoznani na niezbyt duże i niezbyt bogato uzbrojone jednostki, ale szli szybko i zwrotnością przewyższaliby „Kunta-Kinte” nawet w normalnych warunkach. Nie wchodziła więc w drogę opcja o zwyczajnej ucieczce, jeżeli nie zamierzali wyrzucać za burtę ładunku.

Podczas jednoczesnych: realizacji planu oraz przeprowadzania jeńców na „Kunta-Kinte”, dobiegło go, kilkanaście rzuconych gniewnie w kierunku księdza, przez jego pobratymców, szeptów: „Inkwizytor! Pech! Kara Boża!” A kiedy James go o to zapytał, pycha nie pozwoliła tamtemu zaprzeczyć, w bezwzględnym domaganiu się pozostawienia na własnym okręcie, cokolwiek Bóg nie miałby dla niego szykować.

James, mając o tych indywiduach opinię jednoznaczną, najchętniej z miejsca oblałby go benzyną i podpalił, ale Dracen zgodził się z życzeniem inkwizytora dopiero wówczas, gdy przedstawiono temu bez ogródek, co ma się z opuszczanym okrętem stać.

James nie rozumiał, na co tamten liczył. Chyba na to, że będą na tyle głupi, by pozostawić go na pokładzie samopas, ostrzegającego nadpływających o niebezpieczeństwie. A liczyli z Dracenem na błąd. Konieczny do przeżycia błąd tamtych, bo obserwator meldował, że nie dwa, lecz że cztery, idą już na nich okręty.

Zaplanowali, że eksplozja, którą wyliczyli, na bliskie przejście tamtych, uszkodzi im cokolwiek na tyle, by dać czas korsarzom na wejście na kurs z korzystnym wiatrem i odbicie ku francuskim wodom terytorialnym. Dwa pozostałe zamierzali spowalniać zabranymi ze sobą rozbitkami i szantażować, wystawianiem na pokładzie zakonnic.

Rozbitkowie mieli poinformować tamtych kapitanów o możliwości przekazania kobiet już na wodach Francji, gdzie ze względu na niedawno wynegocjowany rozejm, Hiszpanie raczej zapuszczać by się nie zamierzali. Plan był taki, a napastnicy...? Dwaj pierwsi okazali się aż za bardzo skorzy do współpracy...

— A pan, co o tym sądzi? — wyrwała go z zadumy Tatiana Watson.

— Nnnie wiem... Doprawdy...?

— Chyba nie było pana z nami, panie... Tager...? Prawda?

James na serio zaczął się zastanawiać, czy poradzi sobie z niedowiarstwem kobiety.

— Ostatniej nocy nie mogłem zasnąć — tłumaczył się, niezgodnie z prawdą. — Nie dosłyszałem?

— Zastanawiamy się, czy inkwizytor wiedział, co go czeka? — wyjaśnił mąż podejrzliwej niewiasty. — Zanim...

— Zaskwierczał?

Holmes roześmiał się niepohamowanie i głośno, Watson zachichotał, kręcąc głową z niedowierzaniem dla swobody Jamesa, Tatiana z uśmiechem ni to zakłopotania, ni to podziwu, wpatrywała się w niego, Jenny udawała powagę, a Pastor nie.

— Słyszałem różne wersje — dopowiedział James. I to, było zgodne z prawdą.

----------

Osobiście przywiązał inkwizytora do ostatniego ocalałego masztu zaminowanego okrętu i zakneblował, przez chwilę zamierzając nawet poinformować o skutkach jego decyzji. Ale się zreflektował. Okrucieństwo dla samego okrucieństwa, nie leżało w jego naturze.

Odpłynąwszy na bezpieczną odległość, odliczali czas do wybuchu, obserwując z niedowierzaniem, jak jeden z kapitanów, bezmyślnie przybija okrętem do pułapki, a drugi idzie na nich, omijając ją w odległości zaledwie ćwierci kabla.

Nikt nie mógł ich ostrzec. Marynarze hiszpańscy siedzieli powiązani, z szablami na gardłach, a zakonnice zamknięto w kapitańskiej kajucie. Dwóch członków załogi, przybyłego na odsiecz okrętu, zbliżało się do Inkwizytora.

W jednej chwili zniknęli w płomieniach wybuchu. Oba złączone okręty zajęły się ogniem, a trzeciemu zapłonęły żagle. Z odległości pół mili, usłyszeli rozpaczliwe wrzaski i paniczne nawoływania. Pierwszy poszedł na dno niemal natychmiast, wciągając zapewne za sobą wielu, ratujących się przed płomieniami rozbitków. A kilkanaście minut później eksplodował drugi, na falach pozostawiając jedynie dwie łodzie, którym udało się odpłynąć na bezpieczną odległość. Maszty trzeciego ocalały; szybko ściągnięto palące się płótna żagli. I teraz unosił się na falach, w klasycznym dryfie, wysyłając łodzie w nadziei na odnalezienie jeszcze jakichś rozbitków. Całkowicie niezdolny do walki i już poza korsarzy zainteresowaniem.

----------

— Brat opowiadał o tym ostatnim okręcie — Tatiana mówiła teraz do okna, wychwytując przedtem nieco zdegustowane jej dociekliwością spojrzenie męża. James nie miał wątpliwości, że i Watson, a tym bardziej Holmes są przekonani, że jeden z bohaterów tamtych wydarzeń, siedzi wraz z nimi w dyliżansie. — I teraz, przez ten jego strzał, cierpi na jakiś stres pourazowy... Popija...

— To marynarz — orzekł uspokajająco James. — Widziałbym problem, gdyby nie popijał... Marynarze kochają trunki. A kiedy są w porcie...

— Sporo pan o tym wie...

— Niejednego w życiu spotkałem — odparł niezrażony James. — Rzadko są trzeźwi na lądzie...

— A na morzu...?

— A na morzu, ci akurat, jako korsarze, są żołnierzami Jej Królewskiej Mości i obowiązuje ich żelazna dyscyplina — odpowiedział, dodając z ręką na piersi. — Ja ani żołnierzem, ani marynarzem nie jestem... — Spojrzał jej w oczy, w tym wypadku z lekkim naciskiem. Nie ulękła się, ale buźkę w końcu przymknęła.

----------

Dwa pozostałe rozdzieliły się, próbując wziąć ich w kleszcze.

W chwili zbliżania się do nich pierwszego wypuścili na pokład zakonnice. Dla Jamesa stawanie za kobietami miało być blefem, ale czy dla innych...? Nie roztrząsał tego. Tamci wycofali się, a oni zaczęli spuszczać na wodę szalupy, które zabrali ze złupionego okrętu. Zapełnione tamtego załogantami.

Pojedynczo, nieśpiesznie wyhamowując skutecznie pościg, na koniec stawiając przegrodę z trzech ostatnich; rozrzucając je i robiąc niespodziewany zwrot ku ostatniemu Hiszpanowi. Posiadali uzbrojenie, które mogło znieść wroga kilkoma celnymi salwami, a na dodatek „Kunta-Kinte” szedł teraz z wiatrem i tak szybko, że tamten się kompletnie pogubił.

Ich kapitan zwyczajnie się przestraszył, próbując zejść nieudolnie z kursu korsarzom, a James znowu wpadł na pomysł, który natychmiast zreferował Kapitanowi. Ten posłuchał i wydał rozkazy.

Okręty rozjechały się, przy czym nieprzyjacielski, na ciężkim halsie, mocno przechylony, z trudem był przez sternika utrzymywany na kursie. I wtedy Zajcew oddał strzał, zabijając sterującego, a potem drugi i trzeci, w ratujących się panicznie Hiszpanów. Nie utrzymali steru, okręt zatańczył i obrócił się do nich rufą. Dracen machnął ręką. Huknęła salwa, tamci zostali bez steru i połowy rufy.

Nie zamierzali go dobijać. Zaczęli się przygotowywać do przekazania branek. Spuścili pierwszą łódź... Na szczęście odpływali i znaleźli się za daleko, by odnieść jakieś szkody. Jednak Tatiana Watson miała rację, ta bezsensowna śmierć tak wielu ludzi, nimi wszystkimi wstrząsnęła.

James nie wierzył, że to oni spowodowali wybuch, ani w nieszczęśliwy wypadek. Według niego tamten kapitan, nie potrafiąc stawić czoła porażce, wysadził swój własny okręt, a krzyczące w rozpaczy zakonnice, popłynęły wraz z nimi do Anglii.

----------

Żeby odegnać niewesołe myśli dotyczące tamtego wspomnienia, przywołał obraz zakonnic i z miejsca się uśmiechnął. Całą siłą woli powstrzymując serdeczny wybuch wesołości, na rzucone pod nosem przez Tatianę i po rosyjsku, a spowodowane zapewne błędnym odczytaniem tematu jego uśmiechu:

— Dałbajob!

----------

Pierwsze starcie z zakonnicami nastąpiło zaraz po obraniu kursu na Anglię, kiedy domagały się pozostawienia ich na oceanie. Kapitan jednak odmówił. Wolał zachować zabezpieczenie na wypadek spotkania innych, hiszpańskich jednostek, nawet pomimo tego, że ostatni Hiszpan ciągle się wlókł za nimi i zgubili go ostatecznie dopiero w nocy.

Dracen, sugerując kurs na zajmowane od jakiegoś czasu przez Anglików Calais, po zmroku odbił ku Anglii i rano ani później na drodze, żadnego Hiszpana już nie spotkali.

James rzeczywiście, jak powiedziała Tatiana Watson, został wyznaczony przez Dracena na strażnika zakonnic. Ale chodziło tu raczej o jego smagłą twarz i znajomość języka, a nie o nieistniejącą krwiożerczość czy zapalczywość. Zakonnic na niby, gdyż okazało się nazajutrz, że są arystokratkami, przebranymi dla ochrony przed własną, wyposzczoną zapewne załogą.

— Kiedy będziecie mnie gwałcić, mój krzyk usłyszy Bóg! I nie będę jadła! — zapowiedziała fanatycznie, gdy tylko wszedł do kajuty, jedna z nich. To przez jej zachowanie, James dopiero na drugi dzień zorientował się, że nie są zakonnicami. A Ursula rzeczywiście, kilkadziesiąt minut później odmówiła jedzenia.

— Za chwilę — powiedział jej wówczas — zabiorę cię, pani, do osobnej kajuty, a tam przywiążę do łoża. Zadbam też o to, że będziemy sami i nikt nam nie przeszkodzi. A kiedy tak się stanie, ja cię zacznę dotykać... Dłonie, ramiona i tu. — Wskazał na sobie linię obojczyka, przesuwając palec do łączenia z mostkiem. — A potem stopy i... Delikatnie, kiedy ty, pani, będziesz zaciskała swe ząbki, włożę ci rękę pod habit... I tam także cię będę dotykał, a raczej muskał... I przesuwał się coraz wyżej... I wyżej... I wyżej... — Szesnaście kobiet, od osiemnastego do czterdziestego roku życia, słuchało z przejęciem, a ona w przerażeniu. — I wyżej... Aż wysoko zabrzmi twój krzyk, pani... Tylko nie jestem pewien, czy Bóg usłyszy, akurat dźwięki rozpaczy...?! — A zaraz potem zmienił intonację na nonszalancką. — Jesteśmy przeładowani, więc przy najlżejszym sztormie, będziesz, pani, pierwszymi zbędnymi funtami, które wylecą za burtę... — Szesnaście pań, nie odezwało się do niego przez dwa dni, ale siedemnasta zaczęła jeść. A potem, już w porcie Dover, ona jedna się z nim porządnie pożegnała, zarzucając mu ręce na szyję, dziękując za wszystkie i całując.

----------

Na popasie zbliżył się do niego, najpierw Holmes.

— Może wpadnie pan kiedyś do mnie? — zaproponował, podając wizytówkę. — Pogadamy o wyciąganiu wniosków i radzeniu sobie w stresowych sytuacjach...?

A zaraz potem Jenny.

— Nie zmieni pan...?

— Nazywam się Tager, Jenny — odpowiedział, puszczając do niej oko. — Mój autograf jest autentykiem.

----------

Cdn.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×